Z racji tego, że są Święta, przygotowałam dla Was zbiór świątecznych imaginów, Christmas Box! Święta Bożego Narodzenia to magiczny czas, który zazwyczaj dla większości ludzi jest szczęśliwy. Chciałabym życzyć wszystkim zdrowia, dużo radości, ciepłych świąt w rodzinnej atmosferze, spotkania z Heffron Drive obowiązkowo i co sobie jeszcze wymarzycie. Marry Christmas!
Chain of death
Ból – jedyne uczucie, które obecnie w tak wielkim stopniu pochłaniało duszę Kendalla, sprawiając, że każdy centymetr jego ciała drżał poprzez usilnie tłumiony płacz.
Skulony siedział nad martwym ciałem Dustina, nie mogąc uwierzyć w to, co wydarzyło się kilka minut temu. Nie mógł uwierzyć w to, że kilka minut temu zabił swojego najlepszego przyjaciela; swoją bratnią duszę i przede wszystkim – swojego kochanka. Nie mógł uwierzyć, że jako jedyny przeżył tą katastrofę, jedna osoba ledwo żyje, a dwójka ważnych dla niego ludzi zginęła w dniu, w którym wszyscy mieli spotkać się przy jednym stole, zastawionym wieloma znakomitymi daniami przygotowanymi przez rodziców Hendersona.
Pustym wzrokiem spoglądał w ciemną przestrzeń przed sobą, czekając aż wreszcie zobaczy czerwono-niebieskie światła jadącej karetki. Poddał się, nie umiejąc dłużej walczyć o ich życie. Poddał się, bo doskonale wiedział, że cokolwiek zrobi, nie przywróci to życia jego bliskim. Spoglądał z resztkami nadziei, która wciąż pozwalała mu pozostać przy zdrowych zmysłach. Choć, czy to aby na pewno możliwe, tłumić wszystkie emocje, siedząc przy dwóch martwych ciałach i jednym, w którym wciąż tliło się życie, mimo że puls z każdą sekundą słabł coraz bardziej? Kendall wariował i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Wariował, bo doskonale wiedział, że już nigdy nie spojrzy w błękitne, radosne tęczówki Dustina, które iskrzyły za każdym razem, gdy tylko Schmidt był w pobliżu.
Wariował, bo wiedział, że rodzice Dustina, Logana i Louisa nigdy mu nie wybaczą, że jak zwykle nie umiał się powstrzymać przed zapaleniem papierosa podczas kierowania samochodem. Zawsze to robił, zawsze popełniał ten błąd, myśląc, że ma kontrolę nad pojazdem i nic się nie stanie, jeśli na chwilę puści kierownicę, aby móc podpalić fajkę. Nie przewidział tylko, że pewnego dnia koła samochodu wpadną w poślizg spowodowany padającym śniegiem. Nie mógł tego przewidzieć, ale przynajmniej raz mógł zadbać o szczegóły. Chociaż raz mógł pomyśleć o szczęśliwym Hendersonie, który od kilku dni notorycznie mówił o tym, jak bardzo cieszy się na myśl ponownego spotkania z rodzicami i przedstawienia im miłości swojego życia – Louisa Tomlinsona. Mógł pomyśleć o wariującym ze stresu Louisie, który – w przeciwieństwie do Kendalla – dbał o każdy szczegół, chcąc pokazać się z jak najlepszej strony; chcąc wypaść idealnie. Mógł pomyśleć o swojej miłości, więc czemu tego pieprzonego wieczora znów myślał tylko o sobie?
Logan od dawna miał zaplanowany cały dzień. Wszyscy mieli przyjechać do jego rodzinnego domu; mieli przywitać się z jego rodzicami, a potem zwyczajnie usiąść przy stole, czekając aż jego młodsza siostra krzyknie, że w końcu na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka. Wtedy mieli wstać, zebrać się przy choince, życzyć sobie wszystkiego co najlepsze i wreszcie znów zasiąść do stołu, przy którym w pełnej radości atmosferze, jedliby przygotowany przez jego mamę posiłek. Cieszyliby się z każdej upływającej minuty, wiedząc, że ten czas nigdy więcej się nie powtórzy, a kiedy skończyliby jeść, całą czwórką mieli usiąść przy choince i zaśpiewać kilka piosenek dla jego rodziny. Mieli sprawić, że siostra Logana zapamiętałaby te święta na długi czas, ponieważ prawdopodobnie to byłyby jej ostatnie święta spędzone z bratem, a teraz, kiedy Logan bezwładnie leży obok martwego ciała Dustina, wszystkie plany poszły w zapomnienie.
– Louis – szepnął, uderzając z bezsilności w zimną i mokrą jezdnię. – Louis, wybacz mi...
Szturchnął przyjaciela, nie przejmując się jego otwartymi ranami na ciele, z których nieprzerwanie płynęła krew. Usta chłopaka delikatnie drgnęły, ale Kendall zdawał się tego nie zauważyć i dalej pogrążał się we własnej agonii.
– Możemy to jeszcze naprawić... zaufaj mi – mówił z przerwami, jakby sam nie wierzył, że zamierza targnąć na własne życie. – Nikt nie musi wyjść z tego żywo, prawda Lou? Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, tak?
Zbliżył się do przyjaciela, zapominając o tym, że jeszcze dwie minuty temu pragnął być tylko i wyłącznie przy swoim ukochanym. Spojrzał na zakrwawioną twarz Louisa. Wyglądał tak beztrosko, jakby spał, albo układał w swojej głowie idealny plan na randkę z Hendersonem
– Wybacz mi Logan, wiesz, że wolałbym tego nie robić, ale nie możecie żyć osobno – zwrócił się do martwego ciała, łapiąc przyjaciela za rękę. – Pewnie byłbyś wdzięczny, że to robię. Wiem, że byś był.
Nerwowo się zaśmiał, gdy z oddali zaczął coraz bardziej słyszeć dźwięki zbliżającej się karetki.
– Już czas... – szepnął, ściskając nozdrza Louisa i zakrywając rękawem bluzy jego usta.
Przyglądał się jak przyjaciel walczył o tlen, o życie. Zwyczajnie się przyglądał, myśląc, że robi dobrze. Rzeczywistość była inna, zabił swojego przyjaciela, tylko po to, by następnie zabić siebie.
Musiał działać szybko, jeśli chciał zakończyć swój żywot jeszcze zanim pojawią się służby ratownicze. Musiał działać, jeśli chciał znów zobaczyć uśmiechniętą twarz Dustina, mówiącą mu jak bardzo tęsknił lub jak bardzo go kocha, więc przeszukał kieszenie bluzy, w której powinien mieć zapasową zapalniczkę. Nie zamierzał się więcej zastanawiać. Ledwo doczołgał się do miejsca, w którym wylew paliwa był najmocniejszy. Kciukiem wykonał jeden ruch na zapalniczce, sprawiając, że ogień delikatnie rozjaśnił jego oczy i brudną twarz. Nie czekał ani sekundy dłużej. Powoli opuścił dłoń w dół, aż wreszcie płomień zetknął się z paliwem, powodując ogromny wybuch.
Kendall zginął, nie umiejąc poradzić sobie ze śmiercią bliskich mu osób i już więcej nie spojrzał na wiecznie szczęśliwego Dustina.
Logan już więcej nie planował idealnych świąt dla swojej siostry, nie mówiąc już o kupieniu coraz to lepszych prezentów dla swojego chłopaka.
Louis nigdy nie miał okazji poznać rodziców Logana, ale umierał, wiedząc jak bardzo uprzejmi i dobrzy by dla niego byli.
Dustin nigdy nie spojrzał na Kendalla tym spojrzeniem, którym darzył go każdego dnia i już nigdy więcej nie uśmiechnął się, chcąc dać komuś nadzieję na lepsze chwile.
Zgubiona miłość zmęczonych serc. W wyścigu szczurów zmieniamy się. Na dnie szuflady bielizny twej, szukam zapachów, chcę poczuć cię.
24 grudnia już nigdy nie był szczęśliwym dniem. Był jedynie wspomnieniem, w którym cztery rodziny straciły swoich ukochanych bliskich; rodzice stracili synów; rodzeństwo straciło braci; przyjaciele stracili przyjaciół. 24 grudnia był dniem, który zamiast radości przynosił smutek, żal i tęsknotę. Dzień, który powinien zniknąć z kalendarza, ale mimo to wciąż w nim był.
Lecz czy aby na pewno ktokolwiek będzie pamiętał o tym dniu za pięć lat? Czy ktokolwiek będzie pamiętał o tak dużej stracie za dziesięć lat? Czy ktokolwiek wspomni czwórkę zwariowanych przyjaciół, którzy zginęli w tragicznym wypadku, który uniemożliwił im spotkanie bliskich?
Nikt nie będzie pamiętał, wszyscy zapomną o tym dniu i ponownie będą cieszyć się wspólnie spędzanym czasem.
Kendall, Logan, Louis i Dustin odejdą w zapomnienie, a ich śmierć będzie tylko jedną z wielu śmierci tamtego roku. Nikt tak naprawdę nie zauważy, że ich nie ma. Nikt nie zwróci uwagi na to, że kogoś brakuje przy stole.
Żegnaj, muszę cię zapomnieć. Autostrady wspomnień mijam bezpowrotnie. Raz na zawsze – żegnaj. Już mnie nie dogonisz, autostrady płoną, pędzę jak szalony...
Magia bożonarodzeniowych aniołków
Pierwszy raz, gdy go spotkałam, wracałam od weterynarza, gdzie dowiedziałam się, że nie da się uratować mojego kociaka, który miał dopiero trzy miesiące i był słodką, małą, szarą i puszystą kuleczką, którą uwielbiałam przytulać.
Za drugim razem wpadłam na niego przy wyjściu z metra, śpiesząc się po otrzymaniu nieprzyjemnego telefonu.
Trzecim razem, gdy go spotkałam, wybiła północ, temperatura na dworze była bardzo niska, a ja stałam wśród drzew w parku nieopodal mojego domu, krzycząc i błagając gwiazdy, aby prawda, jaką usłyszałam, okazała się zwykłym kłamstwem, głupim żartem. Niestety.
Czwarty raz, gdy go spotkałam, był wtedy, gdy wracałam z sądu, gdzie zostawiłam odpowiednie papiery rozwodowe, całkowicie pozbawiona nadziei na ratowanie związku.
Piąty raz był w dniu rozprawy, chwilę po tym, jak wyszliśmy z sądu, a mój były mąż na moich oczach pocałował swoją nową dziewczynę.
Trzymam w ręku porcelanowego aniołka ubranego w kawałek białego materiału i z niedowierzaniem spoglądam na mężczyznę, stojącego naprzeciw mnie, po przeciwnej stronie metalowego kosza, znajdującego się na środku przejścia między regałami.
Szósty raz!
Mężczyzna ściska w dłoni identycznego aniołka i niepewnie spogląda na drugiego, prawdopodobnie nie mogąc się zdecydować, którego kupić. Lecz nagle podnosi wzrok i mnie zauważa. Jego usta lekko drgają w powstrzymywanym uśmiechu.
Szósty! – dalej nie mogę w to uwierzyć.
Jego tęczówki, o zielonkawym odcieniu, hipnotyzują mnie. Jeszcze nigdy nie spotkałam osoby o tak pięknych oczach. Czuję, że nie powinnam się tak gapić, ale nie potrafię przestać. A potem on przeczesuje swoje włosy dłonią i odzywa się.
– Ładny sweter. – Posyła mi uśmiech.
Spoglądam w dół. Mam na sobie czerwony sweter w renifery – to jedyna świąteczna rzecz, jaką posiadam. Nie licząc aniołka w dłoni, nad kupnem którego się zastanawiałam.
– Dziękuję – odpowiadam, ale nie oddaję uśmiechu, bojąc się, że będzie zbyt wielki.
– Piękne aniołki, prawda? – mówi, unosząc lekko dłoń z ozdobą. – Kupuje pani?
– Nie. – Kręcę przecząco głową i odkładam figurkę z powrotem do kosza. – Anioły są przereklamowane – mówię, nie mogąc się powstrzymać.
– A to dlaczego? – pyta z zaciekawieniem.
– No, wie pan, są wszędzie i właściwie masmedia zrobiły z nich coś, co straciło swoją magię i urok. – Wzruszam ramionami. – Są wszędzie wokół.
– Ciekawe – mruczy pod nosem. – Ale mimo wszystko jednego kupię, może ładnie wyglądać stojąc na kominku.
– Zdecydowanie – mówię, a w mojej głowie pojawia się myśl, że pewnie ma dwupiętrowy dom, żonę, trójkę dzieci, psa, kota, rybkę i ten przeklęty kominek, na którym postawi kiczowatego aniołka bożonarodzeniowego. – Ale myślę, że kolorowa skarpeta dla dzieci przyda się lepiej, no wie pan, ucieszą się z prezentów.
Rzuca mi uśmiech, którego nie potrafię zinterpretować.
– Nie mam dzieci. Dziewczyny także – dodaje, a potem wyciąga do mnie dłoń. – Nazywam się Kendall.
– Oh – wykrztuszam. – Mel.
Ściskam jego wyciągniętą dłoń. Ma silny uścisk. I nic nie mogę poradzić na to, że teraz gdy wiem, że nie ma w jego życiu żadnej istotnej kobiety, podoba mi się jeszcze bardziej.
– To skrót od Melanie?
– Nie – odpowiadam.
– Melissa?
– Również nie.
A później odchodzę, zanim dodam coś więcej, czego mogłabym później żałować. Chwilę później słyszę jego cichy głos za plecami:
– Uwierz w anioły, Mel.
Mawia się, że liczba siedem to szczęśliwa liczba. I chyba coś w tym jest. Magia świąt Bożego Narodzenia zaczęła szwankować, co odczuwam w Wigilię, siedząc samotnie przy stole nad prawie pustym talerzem. Nie mam ochoty na jedzenie, więc kilkanaście minut później, pchnięta dziwnym i nieodpartym przeczuciem, zakładam buty, kurtkę, czapkę, i wychodzę z domu. Na dworze jest zimno, ale nie mam czasu na rozpaczanie, bo na chodniku stoi on.
– Siódmy raz – wyrywa mi się z ust, a on w tym samym momencie mnie zauważa.
– Siedem to magiczna liczba – mówi.
– Siódmy raz cię spotykam.
– Siódmy raz specjalnie pojawiam się obok – odpowiada, ale nic z tego nie rozumiem.
A potem wyciąga dłoń, którą łapię i prowadzi mnie. Gdy pytam gdzie?, odpowiada, że gdzie nas nogi zaprowadzą. Kilka godzin później, gdy zegar na wierzy ratusza wybija północ, znowu znajdujemy się blisko mojego domu.
– Anioły to nieodłączna część tradycji Bożego Narodzenia – mówi nagle. – I wcale nie utraciły swojej mocy.
– Nie?
– Nie – odpowiada z mocą. – Pomyśl, w jakich momentach zawsze się pojawiam?
Myślę tylko przez chwilę. Odpowiedź pojawia się sama.
– W smutnych.
– A co zawsze działo się po spotkaniach ze mną? – dopytuje.
– Pojawiał się promyk nadziei, którą wcześniej utraciłam.
– Uwierz, Mel. Uwierz w magię – mówi, a potem się odwraca.
Robi kilka kroków, a potem zatrzymuje się i nie odwracając, mówi:
– Patrz w gwiazdy, Mel. Do zobaczenia.
A potem dosłownie rozpływa się w powietrzu. Unoszę głowę do góry i patrzę na bezchmurne niebo nade mną. Jest czyste, gładkie. I nagle widzę gwiazdę, mruga bardzo wyraźnie.
– Melek – mówię w przestrzeń. – Mel to skrót od Melek, czyli po turecku anioł.
There’s something about December, something about Christmas
Nieważne, gdzie jesteś — nie jesteś sam
Jeśli tylko masz święta w swoim sercu
Wraz z momentem, w którym uchylił zmęczone powieki, wiedział, że ten dzień będzie należał do jednego z najgorszych w jego życiu. Już sposób, w jaki promienie słoneczne w wyjątkowo denerwujący sposób odbijały się od śniegu i wpadały przed okno do obszernego pokoju, niesamowicie go irytował, a nie zdążył nawet podnieść się z ciepłego łóżka. To wszystko musiało się skończyć katastrofą, o czym tylko upewniał go denerwujący głos matki, co rusz nawołujący go z dolnego piętra.
– Kendall, do cholery! Ile można spać? Są święta! Zaraz zjadą się wszyscy goście!
Powtarzała to jak mantrę, przypominając mu bardziej zaciętą kasetę, niż srogą matkę. Po czwartej serii leniwie odrzucił na bok kołdrę, wstał z łóżka i nerwowym krokiem podszedł do drzwi, szarpiąc mocno za klamkę.
– Wstałem, nie musisz się drzeć – odburknął podniesionym głosem, po którym krzyki ucichły. Pokręcił bezsilnie głową i trzasnął głośno drzwiami, po czym przeczesując palcami jasne blond włosy, porywczym krokiem skierował się do łazienki.
Dla Kendalla Schmidta święta były jakąś całkowitą pomyłką; co najwyżej dodatkowym powodem, dla którego danego dnia musiał zwlec się z łóżka dwie godziny wcześniej, niż normalnie. Nigdy w żaden sposób nie celebrował tego dla większości ludzi szczególnego czasu, nigdy nie odczuwał „świątecznej atmosfery”, nie ekscytował się spotkaniem z rodziną, wspólnym dekorowaniem choinki, czy prezentami. To wszystko wydawało się być sztuczne, całkowicie pozbawione jakiegokolwiek sensu, nawet w pewien sposób wymuszone. A przede wszystkim fałszywe i nienaturalne. Na co dzień jego dalsza i bliższa rodzina nie interesowała się nim w żaden sposób, a tu nagle nastawał grudzień – wszyscy sobie o nim przypominali i starali się udawać, że naprawdę ich obchodzi. Było mu wręcz niedobrze, kiedy myślał o wszystkim, co musiał wytrzymać do samego wieczora.
Pozwolił sobie stać pod prysznicem przez naprawdę długą chwilę, odwlekając w czasie moment swojego zejścia na dół. Miał nadzieję, że gorąca woda choć trochę zachęci jego ospały organizm do współpracy, ale mocno się przeliczył. Tamtego dnia nawet zmienianie temperatury wody z ekstremalnie zimnej na wrzątek nie pomogło i wychodził z łazienki jeszcze bardziej zniechęcony do czegokolwiek, niż zazwyczaj.
Na zaścielanym przez pokojówkę łóżku leżała już świeżo wyprasowana, biała koszula, krawat i nienagannie ułożona marynarka z podpinanymi mankietami. Obrzucił zniesmaczonym spojrzeniem kolejno wszystkie części ubioru, po czym wciągnął na nogi – wyjątkowo nie dziurawe – czarne rurki i prostą, ciemną koszulę, której nawet do końca nie zapiął, a rękawy niedbale podwinął. Gdyby ubrał się choć trochę gorzej, mógłby się bać o wydziedziczenie, ale tak na pierwszy rzut oka nikt nie mógł się przyczepić do jego wyglądu. Wrócił do łazienki i w lustrze poprawił koszulę, ostatkiem sił powstrzymując się przed tym, by jej nie rozerwać. Przeczesał dłonią blond włosy, które nadal były miejscami mokre po porannym prysznicu i jedynie wtarł w nie trochę żelu, by postawić je do góry. Czasem potrafił spędzać przy ich układaniu długie godziny, ale tym razem nie miał na to najmniejszej ochoty, więc zostawił je takie, jakie były – rozczochrane, nieujarzmione, całkowicie przeczące prawom grawitacji i wyglądające, jakby dopiero co się obudził, co tak naprawdę wcale nie było kłamstwem.
Dopiero wtedy, pozornie przygotowany psychicznie na wszystko, co go czekało, wciągnął na nogi nieodłączne vansy i otworzył drzwi. Z dołu od razu dobiegł do niego gwar zbyt wesołych i krzykliwych rozmów, wrzaski dzieci i gorączkowe krzątanie się całej służby domowej, która uganiała się, by przygotować wszystko na czas. Zacisnął mocniej wargi, zduszając w sobie chęć natychmiastowej ucieczki i zbiegł prędko po schodach, by już to mieć za sobą. Zatrzymał się dopiero na ostatnim schodku, niepewnie rozglądając się po wypełnionym po brzegi holu, a oczy wszystkich jak na zawołanie zwróciły się na niego.
– Kendall, chłopie! Jak ty wyrosłeś!
– Kochanie moje, ciocia tak cię dawno nie widziała! Chodź no mnie uściskać!
– Keeeendall, ściągniesz mi z choinki cukierki?
Zapowiadał się naprawdę długi i męczący dzień, ale wiedział to od samego początku. Dlatego poprzez pierwsze chwile starał się powstrzymać opryskliwość i irytację. Starał się po prostu nie wchodzić nikomu w drogę, zgryzając mocno zęby z bezsilności. Usilnie ignorował prośby ojca, by ciągle zapoznawał się z nowymi gośćmi, bądź rozmawiał z członkami rodziny oraz znaczące spojrzenia matki, która karcącym wzrokiem skanowała jego koszulę. To wszystko było mu naprawdę obojętnie i chciał, żeby cały ten cyrk po prostu dobiegł końca.
Po pewnym czasie jego rodzice musieli się zorientować, że żadnego pożytku z niego nie będzie. Z wyraźną niechęcią kazali mu zaopiekować się jednym z młodszych kuzynów, który koniecznie chciał wyjść na zewnątrz. Kendallowi tak właściwie to odpowiadało – ubrał siebie i malca, po czym puścił go na ogromny ogródek, a sam stanął na środku placu, po prostu delektując się chwilową przerwą od ciągłego gwaru. Na twarz miał przyklejony nieodłączny uśmiech, ale z upływem czasu zaczynał tracić do tej błazenady cierpliwość. Spędził w gronie rodziny zaledwie dwie, może trzy godziny, a już bał się o to, czy jeśli wróci do środka, przypadkiem kogoś nie zamorduje.
Całkowicie niespodziewanie miękki puch roztrzaskał się o tył jego głowy, sprawiając, że zimne krople roztopionego śniegu spłynęły po jego karku wprost pod cienką kurtkę. Przez całą długość pleców Kendalla przebiegł nieprzyjemny dreszcz i musiał naprawdę mocno zacisnąć wargi, żeby nie zakląć pod nosem. Obrócił się z mordem w oczach i kiedy tylko młodszy kuzyn napotkał jego spojrzenie, roześmiał się głośno, uformował jeszcze jedną kulkę i rzucił w blondyna, po czym zaczął biec z głośnym piskiem w stronę domu. Kendall odprowadził malca wzrokiem, a kiedy tylko ten zniknął za ogromnymi drzwiami, z cichym westchnięciem odwrócił się w stronę bramy posiadłości Schmidtów. Miał w głębokim poważaniu to, czy jego rodzice będą zadowoleni z jego zachowania – po prostu nie potrafił już wytrzymać tej atmosfery, która wychodziła mu uszami i potrzebował momentu, by odetchnąć.
Nogi same zaprowadziły go do odległej kawiarenki w centrum miasta, gdzie zamówił sobie ciepłą kawę i ruszył dalej, tym razem rozgrzewając się napojem od środka. Nie miał konkretnie wyznaczonego celu podróży, raczej po prostu szedł przed siebie, by jak najdłużej odwlekać swój powrót. Nie patrzył też na to, gdzie dokładnie się kierował, bo znał to miasto jak własną kieszeń. Spacer był w tamtym momencie najlepszą alternatywą ze wszystkich i mimo że zazwyczaj za nimi nie przepadał, tego dnia było to dla niego pewnego rodzaju wybawienie.
Zaaferowany przeklinaniem w myślach tego beznadziejnego dnia, omal nie potknął się o coś, w ostatniej chwili z trudem odzyskując równowagę. Zachybotał się niebezpiecznie i pechowo zacisnął mocniej dłoń na papierowym kubku, który nie wytrzymał jej naporu. W jednej chwili plastikowa pokrywka odskoczyła od reszty, a miękki materiał zgniótł się w jego ręce, parząc fakturę skóry gorącymi kroplami kawy. Kendall zaklął głośno, tym razem jawnie wyrażając swoją frustrację i przerzucił pozostałości po opakowaniu do drugiej dłoni, machając zawzięcie tą, która została oparzona.
– Uważaj, żebyś przypadkiem nie wylał tego, co zostało.
Na dźwięk cichego, lekko zachrypniętego głosu podniósł głowę, nadal zbyt wytrącony z równowagi, by myśleć zupełnie trzeźwo. Rozejrzał się z roztargnieniem, ale ku jego zdziwieniu nikogo nie zauważył, na co tylko zmarszczył mocniej brwi. Nie przestawał przy tym machać boleśnie pulsującą dłonią, która zaczynała się miejscami robić czerwona i wyraźnie podrażniona po kontakcie z gorącym napojem.
– Oh, idioto, spójrz w dół. Czemu ludzie nigdy tego nie robią?
Mocniejszy podmuch wiatru uderzył w jego plecy niemal równocześnie z hałasem przejeżdżającej ulicą ciężarówki. Kendall nie miał pojęcia, co w ogóle się dzieje, dopóki w końcu nie spojrzał praktycznie pod swoje nogi. Na fragmencie chodnika, na którym nie było śniegu, siedziała drobna dziewczyna, która przyglądała mu się z wyraźnym powątpiewaniem, prawdopodobnie zastanawiając się, czy przypadkiem nie uciekł z jakiegoś szpitala psychiatrycznego. Miała wyprostowane nogi niemal na całą długość drogi, ale mimo to dłuższą chwilę zajęło mu połączenie faktów – to o nie się potknął, prawie wywracając się na twarz. Otworzył usta, a chwilę później z powrotem je zamknął. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć, właściwie nie wiedział nawet, dlaczego jeszcze tam stał, z zaciekawieniem przyglądając się nieznajomej.
– Zabrakło ci języka w gębie? – rzuciła w końcu blondynka z lekkim rozbawieniem, odwdzięczając się mu równie intensywnym spojrzeniem. Nie odpowiedział, jedynie potrząsnął głową, gotów po prostu ruszyć się z miejsca bez ani jednego słowa. Nigdy nie był zbyt wylewny. – Oh, poczekaj – zatrzymała go z wyraźnym ociąganiem, zauważając jego gotowość. – Naprawdę masz zamiar po prostu odejść z poparzoną ręką?
Do tego czasu nawet nie zwracał zbyt dużej uwagi na to, jak niemiłosiernie paliła go skóra w okolicach nadgarstka. Czuł nieprzyjemne pieczenie nasilające się w miarę upływu czasu, ale starał się je bagatelizować i choć trochę złagodzić pieczenie chaotycznym machaniem dłonią. Spojrzał na nią prędko, po czym z powrotem przeniósł niebieskie tęczówki na dziewczynę, beznamiętnie się z nią wgapiając.
– Dokładnie to zamierzam zrobić? – mruknął ironicznie, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym grymasie. – Chyba muszę ją opatrzyć, czy coś w tym rodzaju, a na ulicy nie…
– Podejdź tutaj – przerwała mu nieznoszącym sprzeciwu głosem, ale mimo to tylko zmarszczył z powątpiewaniem brwi. Westchnęła bezsilnie, wywracając oczyma na tyle ostentacyjnie, by przypadkiem nie umknęło mu jej zniecierpliwienie. – Przyłożę ci do tego śnieg, od razu poczujesz się lepiej. Nie zamierzam cię zabić, okej?
– Chwile temu prawie to zrobiłaś – przypomniał, nadal nie ruszając się z miejsca i obserwując jej każdy ruch z pedantyczną dokładnością. Dopiero wtedy uderzyło go to, że ubrana była w znoszoną kurtkę, spod grubej czapki z pomponem wystawały jej splątane przez wiatr włosy, a jej karnacja była nienaturalnie blada. Jednak blondynka nic nie robiła sobie z jego ciekawości, której nawet nie starał się ukryć, a zamiast tego po raz kolejny przewróciła oczami.
– Taa, sorry, trzeba było patrzeć pod nogi.
Kendall nie wyglądał na do końca przekonanego, ale kiedy mimo jego braku reakcji zaczęła zbierać śnieg w dłonie, na które nałożone miała czarne rękawiczki bez palców, z wahaniem pokonał niewielką odległość dzielącą go od dziewczyny, po czym przyklęknął zaraz przy jej boku, opierając dłonie na udach. Blondynka bez zbędnego wahania przyłożyła mu lodowatą bryłkę do skóry, na co syknął głośno, ostatkiem sił powstrzymując się przed wydrwieniem ręki z jej luźnego uścisku.
– Cholera, mogłabyś być trochę bardziej…
– Nie bądź babą, to tylko oparzenie – przerwała mu od razu i nieco drżącymi od zimna dłońmi przycisnęła mu do rany drugą uformowaną kulkę, która wywołał dokładnie taką samą reakcję, jak poprzednia. – Będziesz pił tą kawę? – rzuciła niespodziewanie, pokazując mu wzrokiem pognieciony kubek, który trzymał w drugiej dłoni. Zmarszczył brwi, na chwilę zapominając o bólu, po czym potrząsnął opakowaniem.
– Nie mam już czego pić – odparł z lekkim wyrzutem, który skwitowała jedynie beznamiętnym wzruszeniem ramionami i wolną dłonią chwyciła opakowanie, niemal je mu wyrywając. Nie zaprotestował, bo dokładnie w tamtym momencie przycisnęła śnieg mocniej do jego rany. Skrzywił się z bólu i wyrwał w końcu rękę z jej uścisku, patrząc na nią z wyrzutem.
– Zrobiłaś to specjalnie.
– A ty mnie okłamałeś – odpyskowała błyskawicznie, sugestywnie wskazując oczyma na kubek, na którego dnie faktycznie znajdowało się parę łyków ciepłego napoju. – Jesteśmy kwita.
Rzucił jej obrażone spojrzenie, jednak wyglądało na to, że nawet go nie zauważyła. Zaczęła wolno pić jego kawę, której w tamtym momencie mu się odechciało, dlatego nawet nie zaprotestował. Ze zrezygnowaniem sam uzbierał z lodu niewielką kulkę i zdecydowanie ostrożniej przyłożył ją do poparzonej skóry, bo pomimo bólu łagodziła ona nieprzyjemne pieczenie i gwarantowała to, że jakoś wyliże się z tego wypadku. Skupił się na skrupulatnym przyłożeniu lodowatej bryły do każdego czerwonawego miejsca, dlatego nawet nie zauważył, że blondynka skończyła już pić jego napój. Dopiero na dźwięk pustego kubka odbijającego się z głuchym łoskotem po chodniku, zerknął na nią spod opadającej na oczy czapki.
– Co robisz w taką pogodę, takiego dnia, w takim miejscu? – zagadnęła go z wyraźnym zainteresowaniem, ale tylko potrząsnął w odpowiedzi głową. Nie miał ochoty z nią o tym rozmawiać, zdecydowanie bardziej pasowała mu całkowita cisza, mimo że była z lekka niezręczna. – Okej, nie chcesz, to nie mów. Nie zapytasz w takim razie, dlaczego ja tutaj jestem?
Zmienił nieco ułożenie śniegu na dłoni, nim podniósł na nią wzrok. Nie do końca wiedział, jak powinien odebrać słowa blondynki, przecież całkowicie jej nie znał i tak właściwie to powinien już dawno sobie pójść, nie wdając się z nieznajomą w żadną konwersację. Jednak wyglądała, jakby naprawdę oczekiwała jego odpowiedzi.
– Nie – odparł krótko, na nowo zajmując się swoim oparzeniem, jednak nie ruszył się z miejsca. Może dlatego, że od przejmującego zimna odrobinę ścierpły mu nogi i podniesienie się z tej pozycji mogło być kłopotliwe; może dlatego, że do woli mógł wymieniać zimne okłady, mając dookoła mnóstwo białych zasp. A może wcale nie chciał stamtąd odchodzić.
– Oh, świetnie – mruknęła dziewczyna nieco obrażonym głosem, na dźwięk którego uśmiechnął się lekko, przelotnie na nią zerkając. Brzmiała jak obrażona dziewczynka, a w tamtym momencie nawet ją przypominała, bo przemarznięte dłonie chowała pomiędzy swoim tułowiem a ramionami, chcąc je ogrzać. – Lepiej siedźmy tak bez ruchu, w niekomfortowym milczeniu, super pomysł na spędzenie wigilii.
Kendall spuścił głowę, kręcąc z rozbawieniem głową. Irytacja drobnej blondynki była dla niego z niewiadomych powodów zabawna, bo zachowywała się, jakby niesamowicie zależało jej na jego towarzystwie, choć wiedział, że zachowywał się w stosunku do niej nie tyle powściągliwie, co momentami oschle. Nie do końca rozumiał jej momentami sprzeczne zachowanie, ale przynajmniej odciągała jego myśli od wszystkich rzeczy, przed którymi uciekał po przekroczeniu brak ogromnej posiadłości.
– Ten pomysł i tak wydaje się całkiem niezły – uznał lekko, okręcając gładką kulkę dookoła własnej osi, by przyłożyć do podrażnionej skóry tę jeszcze zimniejszą część. Śnieg topił mu się w zziębniętych rękach, które lekko drżały, ale przynajmniej nie odczuwał już uporczywego pieczenia.
– Przestań to robić – fuknęła dziewczyna, na co posłał jej zaskoczone spojrzenie. Przewróciła oczyma, podkulając nogi pod brodę, po czym objęła je wiotkimi ramionami. – Wzbudzasz moją ciekawość, po czym i tak nie chcesz nic mówić – wytłumaczyła, marszcząc zabawnie nos. – Więc po prostu przestań.
Zapadła między nimi cisza, przerywana jedynie warkotem nielicznych silników samochodowych. Na nieco oddalonej od głównej drogi uliczce nie było zbyt dużego ruchu. Większość przechodniów mimo stosunkowo wczesnej pory już chciała świętować wigilię, więc albo od dawna szykowali się w swoich domach, albo na ostatnią chwilę wracali do swoich ciepłych czterech ścian. Paradoksalnie Kendall nie potrzebował niczego innego, jak ucieczki od tego wszystkiego, do czego oni ślepo lgnęli. Święta były niezwykłym czasem tylko dla ludzi, którzy mogli spotkać się z rodziną, którzy czerpali radość z przyozdabiania domu i choinki, pieczenia, posyłania sobie życzliwych uśmiechów. Dla tych, którzy wiedli szczęśliwe życie, albo którzy mieli na tyle siły, by w tym grudniowym czasie zmienić coś przynajmniej na chwilę. By na kilka dni na nowo stać się szczęśliwym, beztroskim, wolnym.
Kendall próbował tego już zbyt wiele razy. Zbyt wiele wigilii przeżył, nakładając na twarz fałszywą maskę i odliczając upływające minuty do jej końca. Zbyt często starał się choćby minimalnie ozdobić dom, by stał się on mniej pusty, mniej obcy, a w zamian otrzymywał jedynie krzywe, pełne niezrozumienia spojrzenia. Zbyt dużo nieudanych świątecznych ciasteczek spalił, by pchać się do jakiejkolwiek pomocy, by wchodzić komukolwiek w paradę. Kolejne święta spędzał tak, jakby nie istniały – traktował je jako zwykły dzień, z którego inni robią niepotrzebną aferę. I było to męczące, ale on od dawien dawna był zmęczony swoim życiem i nie robiło mu to absolutnie żadnej różnicy.
Leniwie opadł na chodnik, by krzywiąc się, rozprostować zgięte przez długi czas nogi. Przysiadł na zimnym gruncie tuż obok blondynki, która zerknęła na niego krótko, po czym beznamiętnie wróciła do obserwowania ulicy. Za to on zaczął obserwować ją. Jej nienaturalnie bladą cerę, nieco zapadnięte, podkrążone oczy, drżące dłonie, które starała się unieruchomić, zaciskając je mocniej. Jego oczy na dłuższy czas spoczęły na popękanych wargach, a następnie na smutnych oczach, od których bił nieprzenikniony chłód. Kosmyki jasnych, potarganych włosów rozwiewał lodowaty wiatr, opadając jej na twarz, więc co chwilę poruszała głową, by nie przesłaniały widoczności. Jej sylwetka wcale nie prezentowała się lepiej – co prawda na ramiona zarzuconą miała zdecydowanie zbyt dużą kurtkę, ale zauważył, że jej nogi były nienaturalnie chude, a buty z pewnością zdążyły nieraz przemoknąć.
– Gapisz się – burknęła w pewnym momencie, ale nie zabrzmiała tak ironicznie, jak dotychczas. Kendall nawet nie drgnął, nie spuszczając z niej wzroku.
– Bo zacząłem się zastanawiać, dlaczego tu siedzisz, a wcześniej przecież nie chciałem cię o to pytać… i nie chcę wyjść na kobietę z humorkami jak podczas ciąży, więc próbuje jakoś zgrabnie sformułować to pytanie, żeby cię podejść – wytłumaczył w pełni poważnym głosem, na co uśmiechnęła się, parskając cicho pod nosem kilka niezrozumiałych słów.
– Od początku nie wyglądałeś na rozgarniętego. Jak mogłeś mnie nie zauważyć?
– Hej, zamyśliłem się – mruknął obronnym tonem i ku jego wielkiemu zdziwieniu, tylko bardziej rozbawił nim blondynkę. Spojrzał na nią kątem oka, ale nie wyglądała, jakby chciała odpowiedzieć na jego niewypowiedziane na głos pytanie, więc westchnął cicho. – Przyszedłem tu, bo potrzebowałem chwili oddechu. Święta w moim domu z roku na rok są coraz gorsze. Coraz bardziej męczące, coraz bardziej sztuczne. Nie mogę już patrzeć na te wszystkie wesołe twarze i nie czuć obrzydzenia. Ten dzień jest beznadziejny.
Z pełną zażartością obserwował świąteczne lampki po drugiej stronie ulicy. Czuł się nieco niezręcznie, otwierając się przed zupełnie sobie nieznaną osobą, tym bardziej że wcale nie poczuł się uwolniony od ciężaru spoczywającego na jego barkach. Uczucie bezsilności i pewnego rodzaju smutku nadal w nim tkwiło. Zmieniło się jedynie to, że nazwał swój problem, nic więcej. Bo niektórzy ludzie nie potrzebowali rozmowy, zrozumienia, współczucia – nie oczekiwali od innych absolutnie niczego, dlatego po prostu nie mówili na głos o tym, co ich dręczyło. Jednak tym razem Kendall zdecydował się na nieco większą otwartość, mimo lekkiej nienaturalności. Może trochę oczekiwał, że w zamian za to dziewczyna również uchyli mu rąbka tajemnicy, zaspokajając ciekawość.
– W takim razie nie rozumiem, dlaczego tu jeszcze jesteś – szepnęła blondynka melancholijnym głosem, a kiedy na nią spojrzał, głowę skierowaną miała w jego stronę, nie spuszczając z niego wzroku. Nieco nerwowym ruchem poprawił czarkę, nie do końca wiedząc, co miała na myśli. – Masz w domu ludzi, którzy chcą z tobą świętować ten dzień, tak? Nawet jeśli nie robią tego w pełni dobrowolnie, to dlaczego nie miałbyś chociaż raz postarać się z nimi zżyć? Nie bądź odpychający, skrzywiony, nie zerkaj na zegarek, ale uśmiechnij się do nich i zachęć innych do rozmowy, komplementuj brzydki sweter, całkowicie sfałszuj świąteczną piosenkę. O to chodzi w świętach. Nie ważny jest czas, ale ważni są ludzie. Właściwie to są najważniejsi. Nim się obejrzysz, na wigilii zabraknie jednej ciotki, dziadek się rozchoruje, kuzynka wyjedzie na studia. I to już nie będzie to samo, a może nawet nie będzie tego w ogóle. Chcesz skończyć tak samo, jak ja?
Kendall nie starał się nawet ukryć swojego zaskoczenia. Wpatrywał się w dziewczynę roziskrzonym spojrzeniem, nieco niepewnie szukając w jej oczach czegoś, co świadczyłoby o jakichkolwiek głębszych odczuciach. Napotykał jednak niemożliwy do przebicia mur, którym przysłaniała mu wszystko. W dodatku jej słowa mąciły mu w głowie. Wszystko, co powiedziała, mógł zbić całkiem niezłymi argumentami, ale po dodaniu ostatniego zdania, nagle zrezygnował z jakiejkolwiek próby przekonania jej co do swojej racji.
– Skoro ludzie tak czy inaczej odchodzą, to po co w ogóle próbować? – spytał w końcu cichym głosem, nieznacznie się do niej przybliżając, jakby nie chciał, by ktokolwiek oprócz niej mógł dosłyszeć jego słowa. Nie zgadzał się z tym, co powiedziała, ale z jakiegoś powodu nie chciał ujmować tego drastyczniej, czy bardziej przekonująco. – Po co wystawiać się na zranienie, skoro można przejść obok tego obojętnie, a potem nie cierpieć?
– To tak czy inaczej w nas uderzy – odpowiedziała z niezachwianą pewnością, w końcu spuszczając wzrok i w tamtym momencie Kendall nie chciał nawet zakwestionować jej kolejnych słów, bo nagle jakby skurczyła się, drżąc pod wpływem zimnego wiatru. – A gdybym wtedy doceniała to, co miałam, teraz mogłabym przynajmniej dobrze wspominać te czasy, kiedy było dobrze, zamiast siedzieć tu i z pełną premedytacją podkładać ludziom nogi.
Kendallowi wydawało się, że nawet nie zauważyła tego momentu, kiedy historia przestała dotyczyć niego. Że nie spostrzegła tej jednej chwili, w której zmieniła narrację. Nadal wydawała się całkowicie wyprana z wszelkich uczuć, jak na samym początku, może była tylko odrobinę bardziej przygnębiona. Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech, bo najprawdopodobniej tak jak on w głowie miała scenę, kiedy wylewał na siebie kawę, ale nawet ten grymas miał w sobie coś ze zgorzkniałości i pewnego rodzaju żalu.
W jednej chwili myśli o jego rodzinie zniknęły z jego głowy. Pomysł, że miałby wrócić na wigilię i po prostu zachowywać się w ten sposób, o którym mówiła blondynka, wydawał mu się niedorzeczny, ale nie to zaprzątało jego myśli. Wszystko przestało mieć znaczenie, bo w porównaniu z innymi, jego problem był czymś nieistotnym. Czymś, przez co dało się przejść. Podczas gdy siedząca obok niego dziewczyna prawdopodobnie bezpowrotnie straciła dużo więcej. I mimo tego, że zazwyczaj Kendallem kierowały zachowania stricte egoistycznie, obrócił się nieco bardziej w jej stronę, łapiąc jej wzrok.
Może to było coś magicznego w grudniu, coś magicznego w świętach. Ale przede wszystkim coś magicznego musiało być w niej samej. Nie potrafił lepiej ująć tego ani w myśli, ani w słowa.
– Chodź ze mną na moją wigilię – zaproponował całkowicie spontanicznie, po czym widząc jej natychmiastowo przerażony wyraz twarzy, wstał pośpiesznie i wyciągnął w jej stronę ręce. – No dalej, nie daj się prosić. Pokomplementujesz sweterki i pośpiewasz piosenki przy drzewku, a ja będę miał z czego się śmiać i czas szybciej mi zleci.
Zmarszczyła brwi, jakby doskonale zdawała sobie sprawę, jak mało z tego, co wcześniej powiedziała, do niego dotarło. Niepewnie chwyciła jego dłonie i podniosła się, ale kiedy gestem zachęcił ją do skierowania się w stronę jego dzielnicy, pokręciła lekko głową.
– Dasz sobie radę sam. To twoja wigilia i twoja szansa na szczęście. Ja moją zaprzepaściłam już dawno – wyznała melancholijnym głosem, po czym nim zdążył zaprotestować, odwróciła się plecami do niego i zaczęła iść w przeciwną stronę. Utykała lekko na prawą nogę i wyglądała, jakby najmniejszy podmuch wiatru mógł przewrócić ją na chodnik, ale dzielnie parła na przód. Musiała czuć na sobie zdezorientowane spojrzenie Kendalla, bo w pewnym momencie przystanęła i odwróciła się. Ich oczy się spotkały, a blondynka posłała mu smutny śmiech, po czym zniknęła za zakrętem.
Świąteczna lampki zamigały szybko, rozświetlając się jeszcze mocniejszym blaskiem. Dźwięki samochodów ucichły, na chodnikach przestali pojawiać się ludzie. Porywisty wiatr huczał w uszach, a śnieg denerwująco osadzał się na każdym elemencie ubioru, pozostawiając po sobie mokre plamy. Chaotyczne miasto z wolna chłonęło potrzebny na ten szczególny wieczór spokój, stopniowo się wyciszając. Ściemniało się i nadchodził czas rozpoczęcia wigilii.
Kendall odwrócił się i samotnie ruszył w stronę swojego domu.
I'm stuck in between a nightmare and lost dreams
Płatki śniegu przecinały granatowe, rozgwieżdżone niebo. Z każdej strony oślepiały mnie kolorowe lampki wywieszone na domach, sklepach — dosłownie wszędzie. Do moich uszu docierały głosy dzieci, które śpiewały kolędy. Przyglądałam się z obojętnością ich roześmianym twarzom. Z grymasem wymalowanym na twarzy, przyjrzałam się ogromnej choince, stojącej na środku deptaku. Przyozdobiona mnóstwem bombek, łańcuchów i światełek, wprawiała ludzi w świąteczny nastrój i rozpalała w ich sercach mały płomień szczęścia. To nie do pojęcia, jak takie głupie drzewo może ich uszczęśliwić. To wszystko wydawało mi się idiotyczne. Po co wydawać pieniądze na prezenty, spędzać godziny w kuchni i pucować mieszkanie? Całe święta były dla mnie tylko i wyłącznie stratą czasu.
Wyciągnęłam z kieszeni swojej kurtki paczkę Marlboro i zapalniczkę. Zdenerwowana tym całym zamieszaniem, zaciągnęłam się używką, od razu odczuwając ulgę. Niepotrzebne były mi żadne wykwintne potrawy. Papieros zdecydowanie mi wystarczał. Drgnęłam przestraszona, słysząc głos za sobą.
— Czy święta nie powinno spędzać się w gronie rodzinnym?
Ławka zaskrzypiała cicho, kiedy nieznajomy zajął miejsce obok mnie. Zlustrowałam go uważnie z lekkim zdezorientowaniem. Niecodziennie ktoś przysiada się do ciebie.
— Czy święta nie powinno spędzać się w gronie rodzinnym? — powtórzyłam przedrzeźniającym tonem.
Spodziewałam się jakiejś ciętej riposty z jego strony, lecz on po prostu głośno się roześmiał, jakby usłyszał Bóg wie śmieszny kawał.
— Czego się tak chichrasz? — zapytałam zirytowana.
— Tak śmiesznie marszczysz brwi, kiedy starasz się być fajna — odpowiedział.
— Przepraszam bardzo, ale ja jestem fajna! — zaprzeczyłam, broniąc swojego honoru. — A ty co? Z choinki się urwałeś? Jesteś czerwony jak pomidor i masz dziwny akcent.
— Masz coś do mnie?
— Ja? Nie, skądże! — odparłam.
— Ma się rozumieć. Jestem Kalifornijczykiem, stąd ten akcent — powiedział, po czym niespodziewanie wyciągnął w moją stronę dłoń. — Kendall.
— Hayley.
Poczułam dziwne ciepło w środku, kiedy dotknęłam jego dłoni. Była mokra od potu, ale nie przeszkadzało mi to, bo sama cierpiałam na tę dolegliwość, przez co rzadko wymieniałam ten gest z ludźmi. Dla niego jednak, sama nie wiedząc czemu, postanowiłam zrobić wyjątek. Sprawiał wrażenie porządnego człowieka. Wiedziałam o tym, że pozory mogą mylić, dlatego też zachowałam wobec niego pewien dystans.
— Dlaczego siedzisz tutaj sama? — spytał.
— Nieprawda. Jesteś tu ty, choinka i ten pies, co chwilę przebiegający przez ulicę.
— Hayley, poważnie — odparł.
Zamyśliłam się na moment, wbijając wzrok w czubki moich butów. Czy byłam aż tak zdesperowana, żeby opowiadać jakiemuś obcemu, kompletnie nieznanemu mi facetowi o swoich problemach rodzinnych? Rozum podpowiadał mi, abym go spławiła, lecz serce stawiało opór. Czasami łatwiej wygadać się obcym niż bliskim.
— Widzisz, moja mama jest lekarzem i akurat jej przypadł dyżur w wigilię, a mój kochany tato obchodzi święta ze swoją nową rodziną — odpowiedziałam z goryczą w głosie. — Poza tym, nie obchodzę świąt. To jest beznadziejne. Wszyscy są sztucznie mili.
— A może boli cię to, że inni tego dnia się cieszą, a ty spędzasz ten czas samotnie? — wtrącił, wprawiając mnie w lekkie zakłopotanie.
— Nie jestem sama. Jesteś ty, choinka…
— Hayley, przestań udawać kogoś, kim nie jesteś.
— A skąd możesz wiedzieć kim jestem? Nie znasz mnie. A teraz nagle, ni stąd, ni zowąd, pojawiasz się i zamierzasz mi prawić morały. Koleś, odwal się, okay? — odparłam sfrustrowana.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę. Nadal wpatrywał się we mnie ze spokojem. Zirytowana ponownie zaciągnęłam się papierosem, nie przejmując się karcącym spojrzeniem zielonookiego. Niespodziewanie wstał. Myślałam, że zamierza już iść, lecz on nadal nie spuszczał ze mnie wzroku.
— Chciałbym, żebyś poszła ze mną — powiedział.
Zerknęłam na niego z kpiną, prychając pod nosem. Zgasiłam fajkę i stanęłam na wprost niego. Zielonooki był ode mnie znacznie wyższy, przez co patrzał na mnie z góry; strasznie mnie to denerwowało.
— Stary, ja nie wiem, co ty sobie myślisz, ale…
— Po prostu mi zaufaj, proszę.
Zadziwił mnie. Poczułam ukłucie w sercu, słysząc jego błagalny ton. Nie miałam pojęcia, dokąd chciał mnie zaprowadzić. Jak mogłam zaufać osobie, którą znałam zaledwie pięć minut?
— Nie, to nie ma sensu, Kendall — odpowiedziałam.
— A co ma dla ciebie sens? — zadał zasadnicze pytanie.
— Nic nie ma dla mnie sensu — odparłam zgodnie z prawdą. — Całe moje życie nie ma sensu. To tylko jedna, wielka pomyłka. Utknęłam pomiędzy nocnymi koszmarami a straconymi marzeniami.
— Jeśli tak uważasz, tym bardziej powinnaś pójść ze mną.
Odwróciłam wzrok. Ostatkami siły starałam się odpędzić napływające do moich oczu łzy. Nie mogłam okazywać swoich słabości. Musiałam być silna. Zastanowiłam się nad sensem jego słów. W pewnym momencie dopadła mnie pewna myśl: Może warto byłoby dać mu szansę?
— Nie wierzę, że to robię. — Westchnęłam pod nosem. — Niech ci będzie.
***
Kroczyłam odśnieżonym chodnikiem, zerkając co chwilę kątem okiem na Kendalla. Nie miałam pojęcia, dokąd mnie prowadził. Przebywaliśmy na mało znanej mi ulicy Londynu. Cała ta sytuacja była owiana jakąś podejrzaną tajemnicą.
Niespodziewanie chłopak przystanął w miejscu. Rozejrzałam się dookoła, a moje serce na moment przystanęło, kiedy zdałam sobie sprawę, gdzie jestem. Przełknęłam głośno ślinę, spoglądając niepewnie na zielonowłosego.
— Co my tu robimy, Kendall? — zapytałam.
— Mówiłaś, że twoje życie nie ma sensu. Uważasz także, że święta to strata czasu — odparł. — Chcę ci udowodnić, że nie masz racji.
— Ale ja…
— Nie ma żadnego "ale" — przerwał mi. Ujął moją dłoń i posłał mi ciepły, podnoszący na duchu uśmiech. — Chodź.
Odwzajemniłam uśmiech i razem z nim ruszyłam do przodu. Wchodząc po stopniu, poślizgnęłam się. Spadłabym ze schodów, gdyby nie Kendall, który w ostatnim momencie mnie złapał. Czułam dziwne motylki w brzuchu, kiedy znalazłam się w jego objęciach. Musiałam przyznać, że chłopak… spodobał mi się. Był zupełnie inny od moich kolegów z klasy, co wcale mi nie przeszkadzało. Chciałam poznać go bliżej.
Pchnął duże, szklane drzwi. Kiedy przekroczyliśmy próg budynku, poczułam nieprzyjemny uścisk w żołądku. Nienawidziłam szpitali i wszystkiego, co było z nim związanym. Znajdowaliśmy się w He Royal Marsden HNS Trust — klinice poświęconej walce z nowotworami. Mama wiele razy opowiadała mi o tym miejscu. Nie potrafiłam wyjść z podziwu, jak silni byli lekarze, pracujący tam. Jak wiadomo, na raka nie odnaleziono jeszcze lekarstwa. Owszem, czasami można było zastosować chemioterapię bądź radioterapię, ewentualnie przeszczep, jednakże nie każdy miał na to szansę. Codziennie umierało tu mnóstwo osób. Tyle niewinnych osób.
— Schmidt, nie wierzyłem, że uda ci się znaleźć kogoś do pomocy!
Spojrzałam ze zdziwieniem na chłopaka, na którego twarzy gościł szeroki uśmiech. Ubrany był w zielone legginsy, czerwoną bluzkę, a jego głowę zdobiła śmieszna czapeczka. Podszedł do mnie i po prostu mnie przytulił. Nie spodziewałam się takiego gestu z jego strony, dlatego sparaliżowana, nawet nie zareagowałam. On jednak nie dostrzegł mojego zmieszania, więc kiedy się odsunął, wcisnął w me ręce siatkę z jakimś przebraniem. Nie miałam pojęcia, co się dzieje.
— Carlos, ogarnij się. Przestraszyłeś nam dziewczynę — zbeształ go Kendall. — Bądź już lepiej cicho i powiedz mi, gdzie jest James i Logan.
— Sorki, nie chciałem — zwrócił swoje słowa w moją stronę. Gdy kiwnęłam niepewnie głową, skupił się na swoim przyjacielu. — Jeszcze raz liczą paczki. Za pól godziny powinniśmy zacząć, więc radzę wam się już przebrać.
— Dzięki — odpowiedział. — Hayley, chodź.
— Gdzie?
— Za mną.
Na początku postanowiłam się go nie posłuchać, zawrócić i pójść po prostu do domu. Chciałam jednak dowiedzieć się, co takiego planował. Dodatkowo jakiś cichy głosik w głowie podpowiadał mi, abym zrobiła to o co mnie prosił. Miałam wrażenie, że nie pożałuję. Dlatego gdy chłopak podążył korytarzem, ja zrobiłam to samo, dotrzymując mu kroku. Przyglądałam się z uwagą zdjęciom, grafikom, certyfikatom wywieszonym na ścianach. Czułam się w tamtym miejscu nieswojo; niczym intruz.
Nagle skręcił w lewo, wchodząc do jakiejś opuszczonej sali, gdzie zastaliśmy dwóch, nieznanych mi chłopaków, różniących się znacznie od siebie. Jeden posiadał jasne włosy, a drugi ciemniejsze Błękitne oczy chłopaka były kompletnym przeciwieństwie czekoladowych tęczówek drugiego. Coś jednak ich łączyło. Nie mówię tu oczywiście o strojach elfów, założonych przez nich i Carlosa. Na ich twarzach gościły niezwykłe uśmiechy, w których zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wszyscy posiadali kalifornijski akcent. Po raz pierwszy się z nim spotkałam, dlatego trudno było mi opanować chichot, mimowolnie wydobywający się z moich ust.
— James, Logan — zwrócił się blondyn w stronę swoich przyjaciół. — To jest Hayley.
— Cześć — powiedzieli jednocześnie.
Nie odpowiedziałam, a spojrzałam wyczekująco na Kendalla, oczekując niecierpliwie wyjaśnień. On jedynie posłał mi szeroki uśmiech i powiedział: „Przebieraj się”, po czym zawołał chłopaków. Po chwili wyszli, zostawiając mnie samą. Westchnęłam ciężko. Wyciągnęłam z siatki strój i omal nie zachłysnęłam się powietrzem. Chciałam go z powrotem zapakować, wyjść, zapomnieć, lecz coś nie pozwoliło mi na to.
— Będę tego żałować — powiedziałam sama do siebie.
Rozebrałam się, a następnie rzuciłam wszystkie swoje ubrania w kąt. Sięgnęłam po czerwone legginsy i założyłam je na siebie. To samo zrobiłam z płaszczykiem identycznego koloru. Wsunęłam na nogi czarne baleriny, a na głowę wcisnęłam czapkę mikołaja. Poprawiłam swoje ciemne włosy, po czym wyszłam na korytarz, gdzie zastałam Kalifornijczyków. Wybuchłam śmiechem, kiedy zobaczyłam Kendalla, który przybrał postać mikołaja. Nie miałam pojęcia, co się działo i dlaczego przebieraliśmy się, skoro do karnawału pozostało jeszcze dużo czasu. To wszystko wydawało mi się takie zwariowane. Musiałam jednak przyznać, że potrzebna była mi taka nuta szaleństwa. Nie można całe życie przesiedzieć w domu z laptopem na kolanach, oglądając seriale.
Chłopcy niespodziewanie, bez słowa ruszyli do przodu. Zdezorientowana dopiero po chwili ruszyłam się z miejsca i dogoniłam ich. Carlos położył dłoń na klamce drzwi, które prowadziły do stołówki. Przyjaciele posłali sobie porozumiewawcze spojrzenia. Zdumiewał mnie fakt, że potrafili dogadać się bez słów.
Nie potrafię powiedzieć, w którym momencie drzwi otworzyły się, a my znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu, wypełnionym mnóstwem ludzi. Poczułam się strasznie nieswojo. Zrobiłam krok do tyłu, chcąc stamtąd wyjść, lecz trafiłam na klatkę piersiową Kendalla, który posłał mi ciepły, motywujący uśmiech. Przeszyłam go wzrokiem bazyliszka, po czym z niechęcią spojrzałam na wszystkie znajdujące się wokół mnie osoby. Gdy im się przyjrzałam, zdałam sobie sprawę, że były… dziećmi. Nie takimi normalnymi dziećmi, ale nadal dziećmi. Chłopcy, nie czekając na mnie, zaczęli wyciągać z worków paczki ze słodyczami i drobnymi upominkami, wręczając po kolei każdemu — mniejszemu czy większemu — brzdącowi do rąk. Nigdy nie widziałam, jak ktoś tak cieszył się siatki z kilkoma czekoladkami, batonikami czy cukierkami. Ten widok był… niezwykły. Nie spotkałam się jeszcze z takim i musiałam przyznać, że zaintrygował mnie.
— Będziesz tak stała, czy może nam pomożesz? — zapytał Logan.
Ocknęłam się z zamyśleń i zakłopotana podeszłam do Kendalla. Wyciągnęłam z trzymanego przez niego worka kilka paczek, po czym zdenerwowanym krokiem ruszyłam w stronę dzieci, które z podekscytowaniem wpatrywały się we mnie. Na mojej twarzy zagościł (naprawdę u mnie rzadki) szczery i szeroki uśmiech. Ogarnęła mnie radość, kiedy wręczyłam prezent dziewczynce, a ona wstała i przytuliła mnie. Nie spodziewałam się takiego gestu, ale szczęśliwa odwzajemniłam uścisk. Potem przyszła kolej na następne osoby. Radosnym krokiem, co jakiś moment podskakując, ofiarowałam innym dzieciom paczki, a one wniebowzięte je przyjmowały. Mój zapał jednak opadł, gdy dotarłam do chłopczyka, siedzącego na kolanach swojego taty. Na jego twarzy wcale nie malowało się szczęście. Pod jego pustymi, szarymi, zmęczonymi oczami widniały wory, wskazujące na zmęczenie. Był blady jak ściana, a jego ręce i nogi przypominały patyki. Niepewnie podeszłam w stronę blondyna. Wsadziłam w te malutkie rączki paczkę, po czym zestresowana całą sytuacją, cofnęłam się. Spojrzałam ostatni raz na niego ze współczuciem, po czym podążyłam w stronę Schmidta.
— Kendall…
— Chciałaś spytać o tego chłopca? — zapytał, jak zwykle mnie wyprzedzając. Kiedy kiwnęłam głową, uśmiechnął się smutno. — Nazywa się Brian i ma siedem lat. Choruje na nowotwór mózgu, a to… a to są jego ostatnie święta.
— Jak to ostatnie? — spytałam przerażona. — On nie może umrzeć, jest taki młody!
— Hayley, już nic nie da się zrobić — odparł. — Zbliża się już do końca. Rak wygrał.
Choć nie znałam tego dzieciaka, ogarnęła mnie rozpacz. Nogi się pode mną ugięły, a gdyby nie ponowna interwencja blondyna, upadłabym. Chłopak posadził mnie bezpiecznie na ławeczce, stojącej pod ścianą.
— Hej, spokojnie. Codziennie ktoś się rodzi i codziennie ktoś umiera. To jest normalne...
— Nie, Kendall. To nie jest normalne! — przerwałam mu. — Widzisz ten ból w oczach jego taty? Spróbuj sobie wyobrazić, co on musi czuć.
— Hayley, na początku nie wiedziałaś, dlaczego cię tu przyprowadziłem, prawda? — odparł. — To miała być lekcja. Uważałaś, że twoje życie jest beznadziejne, bo mama nie mogła spędzić tego wieczoru z tobą. To pomyśl sobie teraz, że to ona walczy o życie osób, które mogą być w podobnej sytuacji, co te bezbronne, niczemu winne dzieci.
— Kendall… — wyszeptałam, mocno poruszona jego słowami.
— Dla tych dzieciaków nie ważne są prezenty. Nie potrafisz sobie wyobrazić, ile by oddały za to, żeby tę wigilię spędzić w domu, a nie w tym przeklętym szpitalu. Ja, James, Carlos oraz Logan stworzyliśmy grupę, która nazywa się Big Time Rush. Jeździmy do różnych krajów i próbujemy uszczęśliwiać takie osoby. Nie myślimy o sobie, a o innych. Chciałem ci udowodnić, że nie miałaś racji. Masz wszystko — zdrowie, rodzinę, przyjaciół. Czasami jednak należy zadziałać, a nie tylko czekać. Teraz chyba już wiesz, co masz zrobić.
Jego słowa uderzyły we mnie i wywołały wyrzuty sumienia. Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć, jak mogłam wcześniej zachowywać się tak egoistycznie? Oczekiwałam miłości ze strony mamy, a sama ciągle ją ignorowałam. Wszystko co mnie otaczało uznawałam za beznadziejne, a choć przez chwilę nie zastanowiłam się nad sobą. Poczułam nagły przypływ adrenaliny i chęć poprawy, zmiany. Pewnie wstałam z miejsca, spoglądając na te wszystkie chore, lecz roześmiane dzieci, rozpakowujące prezenty.
— Dziękuję, Kendall — powiedziałam, po czym zerwałam się z miejsca i wybiegłam z sali, nie przejmując się tym, że miałam na sobie strój mikołajki. Postawiłam sobie cel, który musiałam dokonać.
Kiedy wyszłam poza teren kliniki, uderzył we mnie podmuch mroźnego, grudniowego wiatru. Nie przejęłam się okropnym zimnem, które ogarnęło całe moje ciało. Pędem wybiegłam na główną ulicę. Ku mojemu szczęściu, szybko udało mi się złapać taksówkę. Droga, choć krótka, dłużyła mi się niemiłosiernie. Dopiero gdy pojazd zatrzymał się pod szpitalem, w którym pracowała moja mama, zorientowałam się, że nie mam przy sobie żadnych pieniędzy.
— Mógłby pan tu przez chwilę poczekać? Zaraz przyniosę…
— Nie trzeba. Jest wigilia, a tobie widocznie się spieszy. Wesołych świąt!
— Dziękuję panu bardzo. Wesołych świąt!
Trzasnęłam drzwiami i popędziłam w stronę placówki. Wparowałam jak oparzona do recepcji. W ostatnim momencie wskoczyłam do prawie całkowicie zapełnionej windy, w której rozbrzmiewała melodia piosenki „Last Christmas”. Wcisnęłam przycisk z numerem czwartym i cierpliwie oczekiwałam, aż dotrę na odpowiednie piętro. Kiedy drzwi rozsunęły się, od razu zauważyłam moją mamę, przemierzającą korytarz. Uśmiechnęłam się szeroko i pobiegłam w jej stronę. Ona przyglądała mi się z zakłopotaniem, nie wiedząc, co zamierzam zrobić. Znalazłszy się przy niej, po prostu rzuciłam się w jej ramiona i mocno przytuliłam. W moim sercu zagościła ogromna radość, kiedy na twarzy mojej rodzicielki wypłynął cudowny uśmiech, za którym tak bardzo tęskniłam. Zimno od razu ustąpiło, kiedy poczułam, jak mama odwzajemniła uścisk.
— Kocham cię, mamo.
— Ja ciebie też, słońce.
Happiness
Pieprzone święta, pieprzona choinka, pieprzone pierniki i pieprzona Mariah Carey. Gdybym była romantyczna, powiedziałabym, że w samą Wigilię mój facet zamiast łamania opłatka, postanowił złamać mi serce, ale z tego względu, iż do romantyczki daleko mi praktycznie tak samo jak Madonnie to bycia dwudziestolatką, po prostu powiem, że gnój postanowił wsadzić swoje (i tak niezbyt pokaźne) przyrodzenie nie w tę dziurę co trzeba. Nikt nie chciałby zobaczyć w swoim domu takiej sceny, tym bardziej kiedy jej akcja rozgrywa się na łóżku, w którym niezmiennie od trzech lat spokojnie sypiasz. Tak więc zaraz po tym, jak rzuciłam w mojego byłego faceta torbą z jego pieprzonym świątecznym prezentem, wylądowałam w domu mojego przyjaciela, z którym właśnie spędzałam przepiękną Wigilię. Przy piwie, pizzy, choince, której Kendall zdecydowanie poskąpił dodatków i piosence Mariah Carey. Cóż za cudowna scena.
– Wiesz, powinno ci szybko przejść. Kiedy Lucy postanowiła zabawić się innym sprzętem, też cierpiałem, ale z czasem stwierdziłem, że te łzy nie są jej warte. – Schmidt od dłuższego czasu próbował mnie pocieszyć, ale niestety biedakowi zaczęło brakować kolejnych ckliwych tekstów z amerykańskich komedii romantycznych, więc dla dodania sił sięgał po kolejne piwo.
– Nie chcę już o tym myśleć. Są święta. Jakby nie było, powinnam spędzić je w radosnej atmosferze. – Okej, byłam pijana. Radosna atmosfera, Liv? Mówisz o owczarku niemieckim imieniem Marley, który ciągle ślinił ci się na ramię czy może o skrzypiącej kanapie Kendalla, na której nie można było wykonać nawet najmniejszego ruchu bez okropnego jazgotu, który słyszały trzy najbliższe dzielnice?
Nie powinnam narzekać.
– No cóż, z moją pensją rozwoziciela pizzy, tylko tyle mogę ci zaoferować. – Kendall teatralnie machnął ramieniem, ukazując mi jego ciemny pokój, który oświetlały tylko choinkowe światełka. Musiałam przyznać, że to była najbardziej pokręcona Wigilia, jaką miałam okazję spędzić w swoim dwudziestoletnim życiu. Po śmierci rodziców spędzałam ją z Jimem, ale w tym roku mój niedoszły narzeczony postanowił zmienić towarzystwo na rudowłosą wywłokę. Pizza, piwo, Kendall i Marley to było moje wybawienie od rzucania talerzami po całym domu.
– To i tak dużo, Kendall. – Oparłam głowę o jego ramię, dość głośno wzdychając. – Myślisz, że magia świąt naprawdę działa? Pomaga ludziom wziąć się w garść? – Przesunęłam delikatnie głowę, która spoczęła na ramieniu przyjaciela, aby swobodnie móc spojrzeć na jego twarz.
– Wiesz... Moim zdaniem ludzie po prostu szukają motywacji do tego, aby coś ze sobą zrobić, a święta z reguły są przepełnione szczęściem, które chcemy w sobie jak najdłużej zatrzymać. Nie widzę niczego złego w tym, że niektórzy powołują się na tę magię. Każdy sposób na poczucie ciepła jest dobry. – Kendall uśmiechnął się delikatnie w moją stroną, a jego zielone oczy lśniły jeszcze bardziej niż dotychczas.
– A ty? Czujesz się teraz szczęśliwy? – ujęłam jego dużą dłoń, pocierając kciukiem knykcie, a mój wzrok ani na minutę nie opuścił jego dość bladej twarzy.
– Cóż, jestem na najbardziej beznadziejnej Wigilii w Nowym Jorku z najlepszą przyjaciółką u boku. Doprawdy, czuję się niezwykle spełniony. – Nasze głośne śmiechy wypełniły małe pomieszczenie, a ja choć na chwilę poczułam się znów szczęśliwa. Kendall zawsze wiedział, co powiedzieć, aby bolało mniej.
– Mam pomysł! Złóżmy sobie życzenia! – klasnęłam dłońmi, a Schmidt z jękiem żałości odrzucił głowę w tył, po czym na jego twarz wdarł się mały uśmiech, ukazując dołeczki, które zdecydowanie dodawały mu uroku.
– To ma być beznadziejna Wigilia, Liv! Życzenia są strasznie tradycyjne, a my, biorąc pod uwagę zawartość naszego świątecznego stołu, odbiegamy od staromodnych zwyczajów. - No tak, pizza się kończyła.
– Proszę, Kendall! Zróbmy to! Jest przecież bardzo świątecznie, masz beznadziejną choinkę z mnóstwem światełek, śliniącego się psa, jedna i ta sama świąteczna piosenka gra od dwóch godzin, musimy złożyć sobie życzenia. – Z ekscytacją pociągałam za rękę chłopaka, aby w końcu przestał marudzić i uległ mojej propozycji.
– Niech będzie. Ale ty pierwsza! – Ręka chłopaka powędrowała na moje ramię, a on przyciągnął mnie do swojego ciała, od którego czułam przyjemne ciepło; automatycznie moja głowa znalazła się na szerokiej klatce piersiowej Kendalla.
– Więc... Mój najlepszy przyjacielu, który siedem lat temu przypadkowo wylał na mnie butelkę gazowanej wody w szkolnej stołówce, chciałabym ci życzyć tylko jednej rzeczy. Wydaje mi się, że szczęście gra tutaj najważniejszą rolę, bo kiedy będziesz szczęśliwy, będzie to oznaczało, iż wszystko wokół ciebie układa się dobrze, a najważniejsze jest dla mnie, abyś tak właśnie żył. Dlatego życzę ci tego, abyś cały czas był szczęśliwy. Nawet, jeśli twój pizza-porsche nagle rozklekocze się na środku Manhattanu, a ty będziesz zmuszony biec z pudełkiem pizzy, aby klient był zadowolony i nie cisnął w ciebie żadnym twardym przedmiotem. – Słysząc śmiech chłopaka, uniosłam głowę, aby spojrzeć w jego lśniące zielone tęczówki.
– Dziękuję, Liv. Kobieto, która spoliczkowała mnie na środku szkolnej stołówki, kiedy wylałem na nią butelkę gazowanej wody. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że to ty nie patrzyłaś przed siebie, poza tym dobrze się stało, bo byłaś zmuszona do zdjęcia tej obrzydliwej koszulki z logiem Backstreet Boys. Ja rozumiem, że mieliśmy wtedy po trzynaście lat, ale żeby słuchać takich rzeczy... I wiesz, ja również chciałbym, abyś była szczęśliwa. Przy boku kogoś, kto naprawdę jest ciebie wart i spełni każde twoje marzenie. I nareszcie spali wszystkie twoje koszulki z młodości, a jest tego naprawdę sporo! – Skrzyżowałam ręce na piersi, udając niezwykle zranioną jego zarzutami. No nikt nie ma prawa obrażać Backstreet Boys!
– Przepraszam bardzo, Kendallu, ale kto jeszcze kilka godzin temu powiedział, że jako nastolatek masturbował się przy zdjęciach młodej Britney Spears? – Ha! Winny!
– To było dawno, poza tym kiedyś była dość ładną dziewczyną, a ja nastolatkiem z hormonami, nie widzę w tym niczego złego! I koniec tego. Wznieśmy wigilijny toast. – Kendall podniósł dwie butelki napoczętego piwa, podając mi jedną, na co podziękowałam mu uśmiechem. Śmiejąc się, stuknęliśmy się naszymi butelkami, po czym upiliśmy łyk gorzkawej cieczy. – Wesołych świąt, Liv.
– Wesołych świąt, Kendall.
My own fairy tale
Pamiętasz chociaż niektóre z bajek, które czytano ci w dzieciństwie? Jestem wręcz pewna, iż Śnieżka, Mała Syrenka czy Piękna i Bestia nie opuścili twojej pamięci.
Ja dokładnie pamiętam każdą z tych opowieści. Te zwykłe dziewczyny, które pokrzywdzone przez los, nieszczęśliwe, znajdowały swojego księcia, zaraz po tym jak przeżyły przedziwną, ale piękną przygodę.
Jakie były morały tych opowieści?
Jeden z nich mówił, że dusza jest najpiękniejsza w ciele tych nie najokazalszych. W innym wspomniano, że zło i dobro wracają do nas, jak bumerang czy gołąb pocztowy. A w jeszcze innej, że… Co bajka to inne przesłanie. Jednak każdą coś łączy. I nie mówię tu o tym, że zła postać zawsze ma haczykowaty nos, złośliwy śmiech i jest wstrętna, a dobra piękne szaty, niezwykły talent oraz krystalicznie czyste serce. Zwykle, chociaż zło panuje przez jakiś czas, to dobro znajduję sposób, aby to wszystko zmienić. Powraca, aby każdy czuł się w królestwie dobrze. Bo przecież tylko na Kopciuszka pasował bucik, a Śpiąca Królewna nie umarła, a jedynie zasnęła.
Jednak czy to tak samo działa w prawdziwym życiu?
•••
Świszczące kule, rozbijane szyby i walące się budynki były już przerażającą codziennością. Każdy był głuchy na piski kobiet, które siłą były wyciągane z domów, na szlochy głodnych i osieroconych dzieci czy prośby o pomoc. W czasie wojny każdy dbał o siebie, niewielu ryzykowałoby życie dla innych, to zaliczało się do najprawdziwszego poświęcenia. Bo co z tego, że ludzie powinni się solidaryzować, kiedy wszyscy wszystkich się bali? Zaufanie zanikało nawet w rodzinach, chociaż i ich stawało się coraz mniej.
Kolejny patrol wojsk. Kolejny wieczór, kiedy to nie bomby niszczyły otaczający świat, a ludzkie pięści. Kolejna noc, kiedy człowiek sprzedawał człowieka w obawie o swoje istnienie. Kolejne dowody na to, jak niezwykle samolubny, egoistyczny i skupiony na sobie jest nasz naród.
Żołnierze byli coraz bliżej, krzyki były coraz wyraźniejsze, krew w żyłach pulsowała coraz szybciej, strach był coraz bardziej ogłuszający.
A ja trzęsłam się w kącie, modląc o zniknięcie. Nie miałam się gdzie schować, do kogo przytulić i u kogo szukać choć odrobiny pocieszenia. Nie miałam matki, która umarła lata temu; ojca, który podzielił los mojej rodzicielki; brata, który w obronie ojczyzny poszedł walczyć. Zostałam sama, bez nadziei, bliskich.
Idealnie słyszałam każdy krok żołnierzy, gdyż ich ciężkie buty zostawiały po sobie trzaski gruzów; każdy szmer, który w mojej głowie stawał się powodem do paniki i strachu; każde skrzypnięcie popsutych i zardzewiałych zawiasów w drzwiach i oknach, które w mojej głowie aż krzyczało o wojnie. Byłam wykończona, w każdym tego słowa znaczeniu.
Kolana przyciągnęłam jeszcze bliżej klatki piersiowej, a dłonie na nich zacisnęłam jeszcze bardziej. Chciałam, aby w końcu znalazło to swój kres. Pragnęłam, aby nareszcie było spokojnie. Potrzebowałam wytchnienia od ciągłego strachu. Marzyłam o szczęśliwym zakończeniu, jak z bajki. Jednak czy w prawdziwym życiu było na nie miejsce? Czy problemy, które stawia przed nami rzeczywistość mają na to szanse?
Kroki były coraz wyraźniejsze, nie tylko przez moje przerażenie. Na prawdę ktoś się zbliżał.
Jednakże stało się coś, czego spodziewałam się najmniej, a nawet wcale. A wszystko to działo się jak na zwolnionym filmie.
Drzwi uchylane były niezwykle powoli, a rzęch metalowych zawiasów podnosił poziom adrenaliny w moich żyłach. Strach mieszał się z oczekiwaniem, serce biło w zbyt szybkim tempie, oddechy stawały się coraz płytsze, a w głowie aż huczało od myśli o „ktosiu". Zza poobijanego drewna wychyliła się potargana czupryna o kolorze ciemnego blondu, pokryta kurzem, rozwiana wiatrem, opadająca na czoło młodego mężczyzny. Jego twarz się zmieniła. Pyzata buzia zeszczuplała, a wokół oczu pojawiły się delikatne zmarszczki. Wargi miał popękane i spuchnięte, zapewne od mrozu. Kurz pokrywał nie tylko jego włosy, a również ubrania, w których wręcz tonął. Jednak nawet zbyt duży mundur był w stanie skłonić mnie do głębszych refleksji. Nie wyglądał na rozpuszczonego dzieciaka, którym jeszcze nie tak dawno był, a na młodego, odpowiedzialnego mężczyznę, którego powołaniem było posadzić drzewo, założyć rodzinę i postawić dom.
Jednak mimo tego, iż się zmienił, dla mnie wciąż był tym samym człowiekiem.
– Kendall… – wyszeptałam w niedowierzaniu. – Wróciłeś – dodałam nieco pewniej.
– Obiecałem – Kendall wszedł do środka, a ja kilka chwil później rzuciłam mu się w ramiona. To było ciepło, którego mi brakowało.
– To już koniec? – spytałam z nadzieją w sercu i łzami w oczach. Jego ramiona oplotły mnie jeszcze mocniej, starając się nadrobić w tym jednym uścisku całe miesiące rozłąki.
– Tak. Wygraliśmy. – Powiedział niezwykle cicho, jednak dumnie. A jego słowa sprawiły, iż ogromny głaz spadł z mojego serca. Koniec wojny to także koniec strachu, o siebie jak i o innych. To finisz ukrywania się i modlenia o zdrowy powrót bliskich. Za to początek czegoś, czego nie da się zdefiniować. Nowe więzi, zaufanie, wiele zmian.
– Świetny prezent na gwiazdkę, co? – spytał z odrobiną śmiechu na ustach. A ja ukradkiem spojrzałem na kalendarz. Kto by pomyślał, że kiedyś zapomnę o dniu, którego zawsze wyczekiwałam jak na szpilkach?
Subtelny uśmiech wpłynął na moje usta.
– Tak, najlepszy.
Powiedziałam cicho, jednak nareszcie szczęśliwie.
A wracając do pytania: czy w prawdziwym życiu jest miejsce na szczęśliwe zakończenie, jak z bajki?
Myślę, że to zależy o jakiej bajce mówimy. Mogę jedynie zdradzić, że dla mnie powrót Kendalla był jak to.
____________
Jak wrażenia? Emocje? Która z historii najbardziej przypadła wam do gustu? Która najbardziej rozbawiła? Wzruszyła? Doprowadziła do płaczu? Podzielcie się ze mną!
10KOMENTARZY=NOWY IMAGIN!!!