Jak każdego ranka, posłusznie czekałem na Arianę pod jej domem. Czekałem, aż będzie gotowa i razem pójdziemy do szkoły. Opierając się o ścianę, patrzyłem na zegarek; za piętnaście ósma, a ona jeszcze nie wyszła. Czekała nas, przynajmniej dwudziestominutowa, droga. Wtedy, w mojej głowie narodził się pomysł.
"Nie możesz iść na wagary, Kendall.", podpowiada głos w mojej głowie, ale nie miałem ochoty na słuchanie kazań podświadomości.
Zerknąłem na okno pokoju Ari. Nie widziałem jej tam, więc zapewne zakładała buty w przedpokoju.
"Kendall, idź do szkoły jak grzeczny chłopiec.", głos nie chciał się odczepić. Pokręciłem głową, chcąc go odgonić i na szczęście, udało się. Zaraz potem, dziewczyna wyszła z domu.
Przez chwilę, po prostu stałem w bezruchu, urzeczony jej widokiem. Miała na sobie zwykły moherowy sweter w kolorze pudrowego różu, a brązowe włosy opadały swobodnie, ale mimo to wyglądała idealnie. Na mój widok, uśmiechnęła się szeroko, co tylko dodało jej uroku.
Zeskoczyła ze schodów i wyciągnęła ręce w moją stronę. Złapałem ją za biodra i przyciągnąłem do siebie.
- Mam najwspanialszą dziewczynę na świecie - powiedziałem, patrząc w, najpiękniejsze pod słońcem, czekoladowe oczy.
- Szczęściarz z siebie - zaśmiała się, po czym pozwoliła się pocałować.
- Wiesz, że lekcje zaczynają się za jakieś... dziesięć minut? - zapytałem, bo najwyraźniej nie była tego świadoma.
Tak jak myślałem - w zaskoczeniu, wytrzeszczyła oczy i pociągnęła mnie za sobą, na co wybuchnąłem śmiechem i pokręciłem głową.
- Kendall, musimy iść do szkoły - nalegała, ale ja także nie chciałem ustąpić.
Zacząłem iść w zupełnie innym kierunku, a ręce trzymałem w kieszeniach skórzanej kurtki. Po krótkiej chwili, usłyszałem za sobą szybkie kroki; uśmiechnąłem się triumfalnie. Gdy już mnie dogoniła, wyciągnęła moją dłoń z kurtki i przytuliła się do mojego ramienia.
Chciałem pójść jak najdalej od centrum miasta, odpocząć od tego szumu i tłoku. Wymyśliłem, że pójdziemy na długi spacer do lasu, który znałem jak własną kieszeń. Było w nim kilka wspaniałych miejsc i właśnie nimi chciałem podzielić się z moją ukochaną.
Rześkie, leśne powietrze przyprawiało mnie o przyjemne dreszcze.
- Chodź, Ari - przyspieszyłem. - Chcę ci pokazać coś niesamowitego.
- Poczekaj - odparła zadyszana.
Nie szedłem aż tak szybko, więc zdziwiłem się jej protestem. Przystanęła i oparła ręce na kolanach. Podszedłem bliżej, żeby pomóc jej iść. Złapałem ją za rękę, ciągnąc za sobą. Dopiero po chwili, zauważyłem, że ma siny nadgarstek. Kiedy go puściłem, nieprędko wrócił do dawnego koloru. Był to cholernie przerażający widok. Spojrzałem dziewczynie w oczy, posyłając pytające spojrzenie.
- To nic takiego - uśmiechnęła się blado.
Chciałem wierzyć w jej słowa, więc poszliśmy dalej.
Niedługo potem, doszliśmy do wysokiego drzewa, na którym został zbudowany domek. Znalazłem go dobre kilka lat temu. Zawsze zastanawiało mnie, kto buduje domek na drzewie w środku gęstego lasu, ale wyglądał na opuszczony, więc pozwoliłem sobie go odwiedzać.
Położyłem dłoń na nowej drabince, którą wymieniłem niedawno. Uśmiechnąłem się do siebie na sam widok jasnych desek. Później, spojrzałem w górę i od razu zacząłem się wspinać. Zerknąłem w dół i zszedłem, kręcąc głową.
- Wejdź pierwsza - zachęciłem.
- Nie, idź śmiało.
Ucieszyłem się z tej odpowiedzi, bo jak najszybciej chciałem wejść na górę. Widok stamtąd był niesamowity i marzyłem, żeby go zobaczyć.
Wszedłem bez ociągania się. Omiotłem wzrokiem wszystko naokoło. Widziałem czubki wszystkich drzew, a także oddalone budynki w mieście. Zaparło mi dech w piersi. Gdzieś między wieżowcami, unosiła się rzadka mgła.
- Kendall! - usłyszałem, dobiegający z dołu, zduszony głosik.
Podszedłem do barierki i spojrzałem w dół.
Ariana wciąż stała u stóp drzewa, jedynie trzymając drabinkę. Postawiła stopę na pierwszym stopniu, ale nie była wstanie się unieść.
- Chodź - próbowałem ją jakoś pokrzepić.
Nie pamiętam, żeby miała lęk wysokości.
Powoli, zaczęła wchodzić na górę. Nie spuszczałem z niej wzroku, a gdy znalazła się już na samej górze, złapałem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie. Znowu złapała zadyszkę. Nie wyglądało to normalnie, ale możliwe, że to wszystko wyolbrzymiałem.
Kiedy patrzyła na mnie swoimi brązowymi oczami, nie mogłem się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. Niestety, szybko mnie od siebie odepchnęła. Nigdy wcześniej tego nie zrobiła. Tym razem nie mogłem po prostu ominąć tego milczeniem, musiałem wiedzieć o co chodzi.
- Coś się stało? - zapytałem, obejmując ją w talii.
- Chyba powinnam iść - niezdarnie próbowała mnie od siebie odciągnąć.
- Dopiero przyszliśmy - powiedziałem nieco bardziej stanowczym głosem. - Co się dzieje? Rano zachowywałaś się inaczej.
- Muszę iść! - krzyknęła jak nigdy. - Zostaw mnie.
Kompletnie zgłupiałem. Dopiero co wspięła się na wysokie drzewo, już zaczęła z niego schodzić, zostawiając mnie samego. Skoro chciała, żebym dał jej spokój, wolałem nie podważać jej zdania. Jeśli chciała pobyć sama - dawałem jej czas. Dobrze wiedziałem, że jeśli przez kilka dni pomyśli, odpocznie, wróci do mnie i znowu będzie jak dawniej.
Niestety, tym razem było inaczej.
Kiedy wróciłem do domu, starałem się o niej nie myśleć. Bez przerwy patrzyłem na telefon, licząc na jakieś przychodzące połączenie lub nowego SMS-a. Chciałem wybiec z domu i pójść do niej, ale musiałem po prostu czekać.
Więc czekałem. Minął tydzień i nie dostałem od niej żadnego znaku życia.
To naprawdę nie było normalne. W końcu, poszedłem do niej. Nie mogłem dłużej czekać, żyjąc w niepewności. Nawet nie wiedziałem, co się działo, a co za tym idzie nie wiedziałem na czym stoję.
Zapukałem do drzwi, ale odpowiedziała mi cisza. Stałem na ganku przez dobre dziesięć minut, aż wreszcie ktoś stanął na progu, a była to matka Ariany. Miała wyraźnie zaniepokojoną minę.
- Kendall... - wydusiła z siebie zachrypniętym głosem.
Wiedziałem, że coś jest nie tak. Serce momentalnie mi przyspieszyło. Czułem, że jeszcze chwila i dowiem się wszystkiego, ale ogarniał mnie lęk nie do opisania. Dłonie mi drżały, co nie zapowiadało niczego dobrego.
Czy zrobiłem coś nie tak? Może powiedziała mamie, że nie chce mnie znać i poprosiła, żeby mnie spławiła? Powinienem pójść w diabły i zostawić ją w spokoju?
Zacisnąłem ręce w pięści. Nie mogłem pozwolić jej tak po prostu odejść, potrzebowałem wyjaśnienia, dlaczego mnie zostawiła. Nie poddam się bez walki.
- Wejdź - zaprosiła mnie do środka.
Posłusznie wszedłem, po czym stanąłem na środku przedpokoju, krzyżując ręce na piersi. Kobieta wiedziała, że przyszedłem po odpowiedź.
- Gdzie jest Ariana? - zapytałem. - Mogę iść do jej pokoju?
- Nie ma jej w pokoju - niespodziewanie, do jej oczu napłynęły łzy. - Jest w szpitalu.
- Słucham? - rozdziawiłem usta ze zdziwienia, ale nic więcej nie powiedziałem. Po prostu wybiegłem z domu i ruszyłem w stronę szpitala.
Próbowałem złapać taksówkę, żeby znaleźć się w szpitalu jak najszybciej. Na szczęście, los mi sprzyjał i nie musiałem zbyt długo czekać na transport. Podczas jazdy, niecierpliwie klepałem się w kolano.
Skoro była w szpitalu, musiało stać się coś poważnego. Łzy w oczach jej matki nie były dobrym znakiem.
Szybciej, powtarzałem w myślach.
Wbiegłem do recepcji, a zaraz potem, jak najszybciej do sali, wskazanej przez recepcjonistkę. Stanąłem przed drzwiami i zajrzałem do środka przez niewielką szybę. Zobaczyłem ją, leżącą na łóżku. Delikatnie pchnąłem drzwi, po czym wszedłem do sali.
Przywitało mnie pikanie maszyny, badającej puls, a moja ukochana została podczepiona do jakichś kabelków. Usiadłem na skraju łóżka i popatrzyłem z zatroskaniem na jej zmarnowaną twarz. Była blada i miała podkrążone oczy. Jeszcze nigdy nie widziałem jej w takim stanie.
Bez przerwy zadawałem sobie pytanie: kiedy to się stało?
- Ari? - szepnąłem, łapiąc dłoń dziewczyny.
Nie otrzymałem odpowiedzi.
Pogłaskałem jej, niegdyś rumiany policzek, teraz bez żadnego koloru. Wtem, maszyna zaczęła pikać szybciej i głośniej. Jak na komendę, do sali wbiegły dwie pielęgniarki, a zaraz za nimi lekarz. Zostałem odepchnięty na bok, przy czym mężczyzna zasłonił mi widok. Próbowałem wychylać głowę, żeby zobaczyć co z nią robili, ale zrobili ze swoich ciał mur, nie do przebicia. Dosłownie kilka sekund później, pikanie ustało. Nic poza ciszą. Nie słyszałem nawet żadnego oddechu, bo wszyscy je wstrzymali.
- Co się stało?! - wrzasnąłem, łapiąc lekarza za ramię.
Ten w odpowiedzi zakrył twarz dłońmi i powiedział krótko:
- Przykro mi.
Wskazał palcem szafkę nocną, stojącą przy łóżku.
- Pisała coś jakieś trzy godziny temu - dodał, po czym wyszedł.
Spojrzałem na zapisaną kartkę, a potem na bladą twarz. Martwą twarz.
Poczułem ukłucie w sercu, ale nie był to zwyczajny skurcz, to był ból jakiego nie czułem nigdy w życiu. Miałem wrażenie, że całe moje ciało przebija tysiące ostrzy, a z każdej rany cieknie stróżka ciepłej krwi.
To chyba jakiś głupi żart.
Opadłem na kolana, tuż przy łóżku. Złapałem chłodną dłoń Ari i chwyciłem zwitek papieru, na którym napisała kilka słów.
Kochany Kendallu,
Wiem, że zauważyłeś pogorszenie mojego stanu zdrowotnego. Okazało się, że jestem chora i zostało mi niewiele czasu. Nie chciałam, żebyś widział mnie w takim stanie, dlatego próbowałam cię jakoś spławić, pozwolić odejść. Byłam niemiła, bo nie chciałam byś czuł żal po moim odejściu.
W dzień kiedy trafiłam do szpitala, marzyłam o Twojej wizycie i ostatnim pocałunku. Jednak, byłam zbyt słaba, za bardzo się bałam.
Jeśli to czytasz, to wiedz, że nie zdążyłeś. Najwyraźniej nie dałam rady przeżyć do Twojego przyjścia. Wybacz mi. Zawsze byłam tylko zwykłą, wątłą trzciną, w przeciwieństwie do Ciebie.
Byłeś najlepszym co mnie w życiu spotkało.
Kocham Cię ponad wszystko i tak pozostanie nawet kiedy wszyscy znikną. Pamiętaj o tym.
Twoja Ariana
A więc nie zdążyłem. Pozwoliłem jej odejść bez pożegnania. To wszystko moja wina. Powinienem przyjść dawno temu. Teraz nie mam już nic.
"Każdą miłość trzeba unieść ku śmierci, żeby wreszcie była nieśmiertelna."